Bycie rodzicem daje wiele radości, ale potrafi też nie źle dać w kość. Czasami mam wrażenie, że dzieci wysysają ze mnie całą energię – fizyczną i emocjonalną. Kiedyś myślałam, że tak musi być i trzeba to przetrwać. Wydawało mi się, że rodzicielstwo nierozłącznie związane jest z wieloma wyrzeczeniami, byciem dla dziecka non stop do dyspozycji. W pewnym momencie osiągnęłam taki poziom wyczerpania, że nie potrafiłam z siebie już nic dać poza zniecierpliwieniem, brakiem kontroli i narzekaniem.
Od zawsze chciałam założyć rodzinę i mieć dzieci. Co więcej, bardzo zależało mi na tym, żebym to ja zajmowała się ich wychowaniem, a nie niania czy żłobek. Nie chciałam pogodzić się z myślą, że moje wspaniałe plany tak po prostu znikną, bo ja wypaliłam się jako mama.
Wszyscy mamy swoje potrzeby.
Z pustego i Salomon nie naleje. Całkowite poświęcenie się dla dzieci sprawiło, że zapomniałam o swoich potrzebach. Dzieci są ważne, ale ja też potrzebuję zadbać o siebie, żeby mieć siłę i energię opiekować się nimi. Co więcej mój przykład jest pierwszym jaki znają i nie chciałam zaszczepić im w głowie obrazu mamy wiecznie zmęczonej, zniecierpliwionej i zaniedbanej.
Dzieci towarzyszą mi przez cały dzień od lat. Staram się więc stworzyć warunki, w których bycie z nimi nie pozbawia mnie wszystkich sił i całej życiowej energii. Inną kwestią jest dbanie o swój odpoczynek, o czym napiszę w oddzielnym artykule.
Dobra atmosfera i pozytywne nastawienie.
Podstawą jest dla mnie miła atmosfera. Nie mam wpływu na to jak zachowują się inni, ale mogę kontrolować moje zachowanie i nastawienie. Gdy jestem podenerwowana i zniecierpliwiona dzieci przejmują mój tryb i zachowują się w ten sam sposób. Spirala się nakręca… Gdy jednak jestem spokojna i miła, nawet naburmuszony Dominik w końcu odpuszcza.
Rano wstajemy z Kubą zanim obudzą się dzieci. Razem jemy śniadanie i pijemy kawę. Najlepiej bez pospiechu. Ten mały codzienny rytuał pozwala mi pozytywnie zacząć dzień i z większą łatwością podejść do codziennych wyzwań. Nauczyliśmy dzieci, że nawet jeśli się obudzą to nie przybiegają do nas od razu, dają nam czas i przestrzeń do spokojnego rozpoczęcia dnia.
O dom dbamy razem.
Gdy w domu panuje dobra atmosfera dzieci automatycznie nastawione są na współpracę. Pranie, prasowanie, sprzątanie, zakupy, gotowanie w siedmioosobowej rodzinie to zajęcie co najmniej na cały etat. Gdybym miała robić to wszystko sama, nie miałabym siły ani czasu na naukę z dziećmi, wspólny odpoczynek czy pisanie bloga.
Naturalnie włączam dzieci w pomoc w domu. W końcu wszyscy brudzimy ubrania, dom i potrzebujemy zjeść. Normalne więc jest, że wszyscy w tym uczestniczymy. Nie jestem służącą moich dzieci tylko mamą.
Nawet pięciolatek zdolny jest do zrobienia w domu wielu rzeczy, np. rozpakowania sztućców ze zmywarki, nakrycia do stołu, obrania warzyw i owoców, krojenia miękkich rzeczy, sprzątania swoich zabawek, segregowania prania, wycierania kurzu, podlewania kwiatów, podnoszenia rolet, a nawet odkurzania, mycia podłogi i sprzątania niektórych części łazienki.
Starsze dzieci pomagają bardziej kompleksowo – odkurzają i myją podłogi, sprzątają łazienkę w całości, dbają o porządek w swoich pokojach, pomagają w gotowaniu (jak jest potrzeba ugotują cały obiad), prasują, pastują buty, opiekują się młodszym rodzeństwem.
Czy sama zrobiłabym te rzeczy szybciej i dokładniej? Pewnie tak, ale pozbawiłabym dzieci cennych życiowych lekcji, a siebie wolnego czasu. Dzieci uczą się dbać nie tylko o swoje potrzeby. I choć nie zawsze maja ochotę to jednak robią to, o co ich proszę, bo dzięki temu mamy więcej czasu na wspólną zabawę.
Uczę dzieci samodzielności.
Dzieci od maleńkości mają ogromną potrzebę niezależności i samodzielności, a ja tylko z tego korzystam. Nawet roczna Hania buntowała się, gdy chciałam ją szybko nakarmić – jadła powoli, ale sama na zmianę łyżeczką, ręka i buzią. Sporo przy tym bałaganu, ale od początku mogła brać udział we wspólnych posiłkach, a ja mogę zając się moim talerzem zamiast karmić Hanię.
Na pierwszy rzut oka dokładam sobie dużo pracy – po takim jedzeniu jest masa sprzątania – Hania cała do przebrania, krzesełko i podłoga w promieniu metra jak po tajfunie. Jednak to tylko chwilowe, dziecko dość szybko opanuje nową umiejętność na mniej więcej cywilizowanym poziomie. Dziś Hania ma 2,5 roku, siedzi z nami przy stole i brudzi nie bardziej nić 5 letni Piotruś. I tak jest nie tylko z jedzeniem, ale z większością spraw, które każdy wokół siebie potrzebuje załatwić (ubieranie, mycie, korzystanie z toalety, porządek wokół siebie). Dzieci częściej potrzebują mojego towarzystwa niż pomocy.
Inwestuję na początku więcej czasu w to, żeby opanowały umiejętność troszczenia się o siebie, a potem też o innych, np. młodsze rodzeństwo. Żeby co chwilę (razy cztery) nie przybiegały do mnie z najmniejszą sprawą. W efekcie mam zdecydowanie więcej czasu na pracę, odpoczynek, czy co mi tam właśnie przyjdzie do głowy. Nie muszę cały dzień wycierać nosów, chodzić z każdym do toalety, myć rąk i buzi, ubierać, przebierać, sprzątać zabawek maluchów, pilnować porządku w materiałach do nauki, szykować każdemu co chwile jedzenia itp., itd.
Ramowe plany działania.
To ostatni element mojego systemu obronnego. Tworzę ramowe plany na różne okoliczności. Przeważnie na tydzień do przodu. Po co i jakie?
- Tygodniowe Menu.
Na początku tygodnia wspólnie z dziećmi siadamy i zastanawiamy się, co mamy ochotę jeść w danym tygodniu. Jakie mam z tego korzyści:
- Robię zakupy dwa razy w tygodniu z listą. Nie muszę codziennie biegać do sklepu, bo coś jeszcze by się przydało dokupić. Zyskuję więc czas i pieniądze (kupuję tylko rzeczy potrzebne, które na pewno wykorzystam).
- Z góry wiadomo co, kiedy będzie, nie głowię się codziennie nad tym, co ugotować. Nie ma też dyskusji z dziećmi, co kto by wolał – mieli możliwość wypowiedzenia się przy planowaniu menu. Znowu zyskuję czas.
- Mamy smaczne i urozmaicone posiłki, jest czas na eksperymentowanie z nowościami. Bez planu wpadłam w rutynę. Gotowałam w kółko to samo (bo nie ma czasu szukać nowych składników, bo to już umiem i będzie szybciej, bo takie rzeczy akurat mam pod ręką itp.) Gotowanie zaplanowanych posiłków jest dla mnie przyjemnością i sposobem na relaks.
- Tygodniowy plan nauki.
Jako mama w edukacji domowej mam dodatkowe czasochłonne zajecie w postaci uczenia moich dzieci. Mamy obowiązek zdania egzaminu do końca roku szkolnego z każdego przedmiotu, który wymagany jest od dzieci w szkole na danym etapie edukacji.
Część nauki robimy razem, dużą jednak część dzieci robią samodzielnie. W kalendarzu zapisuję, co kto ma zrobić danego dnia. Dzieci mogą iść na autopilocie i przychodzą do mnie po pomoc, gdy sobie z czymś nie mogą poradzić. Z góry wiedzą, co ich czeka w danym tygodniu i czują, że mogą nad tym samodzielnie zapanować. Nie boją się, że zaraz dostaną jakąś dodatkową wrzutkę. Wiedzą, że im szybciej uporają się ze swoim planem, tym więcej czasu będą mieli na inne rzeczy.
- Tygodniowy plan pomocy w domu.
Tak jak nauka zajmuje sporo czasu, tak też dbanie o dom przy siedmioosobowej rodzinie pochłania czas. Dzieci brudzą niemiłosiernie. Codziennie trzeba odkurzyć, zrobić pranie, puścić zmywarkę jeden lub dwa razy, a to tylko wierzchołek lodowej góry. Większość potrzeb można z góry przewidzieć. Na lodówce przyczepiam magnesem zadania dla Dominika, Moniki i Piotrusia na cały tydzień do przodu.
Efekt jest podobny jak w przypadku planu nauki – dzieci z góry wiedzą czego od nich oczekuję i im szybciej załatwią pomoc w domu tym szybciej będą mieli czas wolny.
Kiedyś na bieżąco przydzielałam im zadania „w miarę potrzeb” ale efekt był taki, że sto razy musiałam powtarzać, co mają zrobić, po czym jak już się zabrali to ciągle ich poganiałam. Nie mieli motywacji, żeby szybko skończyć, bo obawiali się, że zaraz dostaną kolejne zadanie.
- Ramowy plan dnia.
Ramowy plan dnia pomaga mi i dzieciom pogodzić wszystkie pozostałe plany. Bardzo źle funkcjonuję, gdy czuję, że obowiązki piętrzą się i przygniatają mnie, że jest ich za dużo żebym ze wszystkim zdążyła, że nie mam kontroli nad tym czym się zajmuję. Ramowy plan dnia pozwala mi wygospodarować czas na wszystko, co dla mnie ważne.
Do południa ogarniam z dziećmi szkołę i drobne poranne porządki, potem mam dwie godziny zarezerwowane na pisanie i pracę nad blogiem lub inne sprawy wymagające, żeby usiąść przy komputerze. Kolejne dwie godziny są na sprzątanie, gotowanie i inne sprawy domowe. Po 16-17 jeździmy na treningi sportowe lub wspólnie odpoczywamy. Po powrocie do domu jest akurat czas na kolację i położenie spać maluchów. Od 20-21 zaczyna się czas relaksu dla mnie i dla Kuby.
Dzieci natomiast wiedzą, że po śniadaniu mogą wyjść na dwór, potem mają czas na naukę, następnie na pomoc w domu, a jak już się z tym ogarną to są wolne. Dzięki temu nie poświęcam całej masy czasu na poganianie ich i sprawdzanie czy wszystko zrobili. Gdy Dominik przychodzi z pytaniem czy może pograć ja po prostu pytam się czy ogarnął wszystkie swoje sprawy według planu.
Elastyczność.
Plany bardzo ułatwiają mi życie pod jednym warunkiem – że traktuję je elastycznie. Czasem mała Kasia czy Hania potrzebują więcej uwagi, ktoś czuje się gorzej, jest jakiś wyjazd do lekarza, ktoś nas odwiedzi. Elastycznie reaguję i nie załamuję się, że mój misterny plan się posypał. Wyznaczone ramy mają mi pomagać a nie ograniczać. Zdarza się, że cały dzień trzeba poświęcić na sprzątanie, bo bałagan wymknął się spod kontroli. Innym razem odpuszczamy sobie naukę i idziemy na pół dnia na boisko i plac zabaw, bo nauka najzwyczajniej w świecie tego dnia nam nie wychodzi.
Nie walczę z wiatrakami, tylko koncentruję się na tym na co mam wpływ. Akceptuję losowe wydarzenia i dostosowuję się do nich zamiast zamartwiać się, że znowu mi coś nie wyszło. Takie podejście pozwala mi zachować wewnętrzny spokój i nie tracić energii na niepotrzebne sprawy.